W poniedziałkowy poranek wyruszamy w Bieszczady. Im bliżej Sanoka, tym pokonujemy więcej drogowych zawijasów, a po ich minięciu widać coraz to wyższe Bieszczady. Choć to nie tor, trzeba uważać. Rozpoczynamy wspinaczkę serpentynami do Tyrawy Wołoskiej. Góra zdaje się nie mieć końca. Grzbiet robi się stromy. Nie tylko w Trabancie na drugim biegu rośnie temperatura w chłodnicy. Przez CB-radio Maciej Myszka informuje, że w jego Syrence osiąga 100oC. Ale ta ozdoba naszego rajdu radzi sobie świetnie. Wreszcie osiągamy punkt widokowy. Krajobraz, który się stąd rozciąga, wart jest naszego wysiłku. W linii prostej mamy 3 km do granicy z Ukrainą. W oddali widać wyższe, pokryte śniegiem partie Karpat. Podjeżdża straż graniczna. Tłumaczymy, kim jesteśmy. Funkcjonariusz odpowiada, że wie, bo obserwują nas już od pewnego czasu. Prosi tylko o nieparkowanie na trawnikach. Po wpakowaniu się do aut obieramy kierunek na Smolnik. Stamtąd do granicy jeszcze bliżej, tylko 500 m. Po chwili Maciej zamienia się w przewodnika. Zna te tereny doskonale. W końcu w miejscowych lasach spędził 2 miesiące na stażu leśnika. Jego rozeznanie pozwala nam na wydłużenie trasy Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej o kolejne odcinki. Pokonujemy nowe serpentyny. Opłaca się. Obóz rozbijamy w przepięknej dolinie. Pobyt uatrakcyjnia nam pan Teodor z Nadleśnictwa Baligród, opowiadając historie i charakteryzując tę część Bieszczad. Nie marnujemy czasu, udając się na kolejną polną drogę. Nasze auta są już mocno zakurzone. W głębi lasu docieramy do grupy stalowych retort, w których wypala się czarne złoto Bieszczad – węgiel drzewny. Pan Julian, postać znana z telewizyjnych dokumentów, opowiada o całym procesie – ładowaniu bukowych kłód, rozpalaniu, a potem wielogodzinnym czuwaniu. Widać na nim ślady zmęczenia, zniszczenia ciężką niezdrową pracą. Ale on ją lubi, to jego życie. W nawigacji wbijamy kolejny cel – kamieniołom. Do końca nie daje się dojechać autami, więc końcówkę podchodzimy stromą ścieżką. 70-metrowa pionowa ściana pomarańczowo-szarych kamieni robi wrażenie. A potem przed nami jeszcze kilkadziesiąt kilometrów kręcenia kierownicą. Zmęczenia nie czujemy, bo wskaźnik ekscytacji sięga maksa. Jednak części serpentyny wychodzą już bokiem, skracają sobie drogę do Sanoka. Tłumaczą, że wcześniej już byli na zaporze Jeziora Solińskiego. Nasza grupa decyduje się na wybór podrzędnej trasy przez Górzankę i Polańczyk. Rzekę pokonujemy przeprawami z ułożonych bali, które trudno nawet nazwać mostkami. To prawdziwa górska przygoda. Jednak im bliżej słynnej zapory, tym czar dzikiej bieszczadzkiej przyrody pryska. Coraz więcej zabudowań i ośrodków wczasowych. Sama zapora nie robi większego wrażenia. Setki stoisk z pamiątkami, tłok. W Lesku tankujemy i zmywamy brud zebrany po pokonaniu 300 km w Bieszczadach. W Sanoku padamy ze zmęczenia. Tymczasem awarii ulega VW Multiwan Łukasza Myszewskiego. Auto nie jest zdolne do dalszej jazdy. Patryk Sypion swoim Multiwanem ściąga busa pod hotel w Sanoku. Zapada szybka decyzja o sprowadzeniu części z bytowskiego Dan-Caru przez Krystiana Szopińskiego, który na kolejnym etapie ma do nas dołączyć Polonezem.

W nawigację wpisujemy Muzeum Techniki i Przyrody w Starachowicach. Zanim wyruszamy, mamy kolejnego uczestnika rajdu. Postać nietuzinkowa. Tomasz Jurczak w samochodowym świecie jest rozpoznawalny jako Tom Wena. Z własnej kolekcji kilkuset aut na Rajd Dan-Car wybrał białe zabytkowe Porsche 911. Przyjechał do nas, bo jeden z etapów kończy się w Oławie, gdzie mieści się jego Muzeum Motoryzacji Wena. Mamy u niego spędzić cały dzień. Ale jeszcze jesteśmy w drodze do miejsca narodzin Stara. Niestety, w samych Starachowicach jedynymi akcentami po byłej fabryce jest tylko kilka Starów ustawionych przy skrzyżowaniach oraz niewielkie muzeum, które wygląda, jakby stworzone na doczepkę. Poznajemy za to historię, artefakty i budowle po byłej hucie. Robi wrażenie. W drodze do hotelu odbijam do… sąsiadującego Wąchocka. Na sam widok tablicy z nazwą miejscowości na sercu robi się wesoło. Sołtysa, bohatera serii znanych dowcipów, niestety nie spotykam. W Starachowicach poznajemy kilku miłośników marki VW. Udostępniają swój garaż, pomagając naprawić naszego Multivana. Na kolejny etap do Oławy wyruszamy w komplecie. Po przejechaniu 55 km dojeżdżamy do motoryzacyjnego muzeum Polskie Drogi w Modliszewicach. W prywatnym zbiorze oglądamy ciekawe kolekcje aut, jednośladów i łodzi motorowych z czasów minionej epoki. Obok świetnie zachowanych eksponatów mają także te mocniej nadgryzione zębem czasu. Jedziemy dalej. Remonty dróg i korki sprawiły, że dzielimy się na kilka grup podążających różnymi trasami do Sieradza, gdzie czeka na nas schabowy z ziemniakami i rosołek. Wreszcie normalny obiad. Gdy już się zabieramy w dalszą trasę, zauważamy plamę oleju spod skrzyni biegów Wartburga Leszka Wrzesińskiego. Okazuje się, że ścieka tylko podczas postoju. W czasie jazdy pozostaje w obiegu. Jedziemy więc dalej, a Tomasz Wena zapewnia, że auto naprawi się w jego warsztacie przy muzeum w Oławie. Dojeżdżamy rozbici na kilka grupek. W niektórych pojazdach są małe dzieci, a wiadomo, one mają swoje potrzeby. Nie zawsze udaje się utrzymać nasze tempo. Rodzice są jednak dzielni, koniec końców spotykamy się w ustalonych punktach.