W sobotni poranek przygotowujemy swoje auta do kolejnego wysiłku. Przed nami najtrudniejszy etap. Ruszamy w góry. Szczególnie boimy się o maluszka Filipa i naszego Trabanta. P. Szlachetka przypomina moje problemy sprzed roku, dając wskazówki, jak prowadzić auto w górach. Przyznaję, wtedy nie potrafiłem właściwie poruszać się w górach i co tu dużo gadać, stałem się prawdziwą zawalidrogą. Teraz wiem, że przed każdą górką muszę się rozpędzić i w odpowiednim momencie zredukować bieg. Dojeżdżamy do Jeleniej Góry. Krótkie tankowanie i ruszamy dalej. Zza pagórków wyłaniają się Karkonosze. Drogi robią się naprawdę kręte. Brak wspomagania kierownicy daje się we znaki. „Normalnymi” samochodami nie byłoby problemu, ale my walczymy. Nie dość że kręto, to coraz stromiej. Nastroje poprawiają przepiękne widoki. Gdy wydaje się, że po pokonaniu zakrętów śmierci najgorsze za nami, wyłania się jeszcze większa góra. Powoli pokonujemy Szklarską Porębę. Stromy podjazd wydaje się nie mieć końca. Poziom adrenaliny rośnie. Co rusz zerkam na temperaturę silnika. Zbliża się granica możliwości Trabanta i na szczęście granica Polski z Czechami. W końcu docieramy na sam szczyt w Jakuszycach. Zjeżdżamy na parking. Okazuje się, że część grupy została nieco niżej, aby zaopatrzyć się w winiety na czeskie drogi. Razem z Filipem wykorzystujemy czas na schłodzenie silnika, otwierając maski. Po kwadransie kolumna dociera do nas. Zjeżdżamy do Harrachova. Temperatura wody w silniku spada. Najtrudniejszy odcinek mamy za sobą. – Pamiętaj, Leszku, że w Czechach nie przekraczamy prędkości. Wysokie mandaty! – uprzedza Czosnek ze swojego CB.

Zjeżdżamy powoli. Po drodze pozdrawiają nas turyści. Trzeba uważać z hamowaniem. Zjeżdżam na biegu, lekko trzymając pedał gazu. Hamulec wciskam w ostateczności. Na zakrętach obserwuję jadące przede mną auto Franka. Zawieszenie jego „kaczki” jest na tyle elastyczne, że chwilami odnosi się wrażenie, jakby jedno koło unosiło się w powietrzu. To taki francuski wynalazek. Po godzinie wjeżdżamy na autostradę w kierunku Mlada Boleslav. To miasto jest dla Skody tym, czym Zwickau dla Trabanta, czyli miejscem produkcji. Rozciągnięty peleton łączy się przed miastem. W końcu mogę wyczołgać się ze swojego „mleczyka” – tak pieszczotliwie mojego Trabiego nazywa Piotr gazownik.

Wreszcie docieramy do najważniejszego miejsca naszego rajdu. Aparat i kamera przygotowane. Eksponaty pięknie poukładane. Mijamy znane z polskich dróg Skody, ale zauważamy także modele, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Najbardziej imponująca jest poczwórna półka z autami poukładanymi niczym zabawki. Mają też salę multimedialną i sektor poświęcony sportom samochodowym. Musimy się jednak zbierać do oddalonego 16 km na wschód Rabakova. Mieści się tam prywatne muzeum Jawy. Mijamy wąskie drogi przypominające odcinek z Dąbrówki do Struszewa. Docieramy do maleńkiej wioski. Pod wskazanym adresem widać tylko stodołę. To nie pomyłka. Na pobliskim drzewie znajduje się Jawa wskazująca drogę. Wąskimi schodami wchodzimy do pierwszego pomieszczenia. Olśnienie! Każdy miłośnik jednośladów powinien tam być. To prawdziwa mekka dla fanów Jawek. Widzimy ponad 250 modeli tej czeskiej marki. Jako fana żużla zaciekawiły mnie maszyny speedwaya. Był nawet egzemplarz do ścigania się na lodzie. Trzeba się jednak zwijać, bo przed nami jeszcze droga do Pragi.

cdn >>

Bogdan Adamczyk