Ludzie myślą, że jak ciasno, bez klimatyzacji, a do tego w tempie raczej wolnym, to nie ma co się wybierać w liczącą ponad 2 tys. km podróż. I się mylą!

Jeszcze przed zakończeniem zeszłorocznej wyprawy do niemieckiej Turyngii planowaliśmy nową trasę. Postawiliśmy na Czechy. W święta majowe mieliśmy odwiedzić tamtejsze muzea. Tymczasem koronawirusowa zawierucha sprawiła, że wyjazd musieliśmy przełożyć na sierpień. Może i dobrze, bo miałem więcej czasu na doprowadzenie Trabanta do możliwie najlepszego stanu. Czekało nas bowiem ponad 2000 km trasy, co dla naszych klasyków jest nie lada wysiłkiem.

W środowy wieczór 12.08. meldujemy się w „Stacji Smaku” w Udorpiu. Prezes Grzegorz Rycko przekazuje zasady i organizacyjne uwagi. – Pierwszy pojedzie Leszek Wrzesiński, za nim Filip i Paulina Napierałowie maluchem, następnie Tomek Franciszkiewicz Citroenem i Adamczyki. Za nimi będziemy poruszać się już w dowolnej kolejności – mówi, podkreślając, że z przodu za Leszkiem, który bez wątpienia posiada największe doświadczenie za kierownicą, mają jechać trzy najwolniejsze auta. A niech to, mój Trabi został zaliczony do wolniejszych… Będzie jeszcze okazja do przypomnienia, kiedy rok temu, wracając z Krakowa, rządziłem na lewym pasie, jadąc ponad 120 km/h!

Zgodnie z wytycznymi ruszamy nazajutrz o godz. 5.05. Jedzie 14 aut, a na samym końcu multivan z lawetą. To daje poczucie bezpieczeństwa. Oby nikt nie musiał skorzystać z jego pomocy. Żonę Iwonę i córkę Ulę zapewniam, że nasze auto jest sprawne w stu procentach. Przecież zadbał o to Piotr Gierdalski. Tak się składa, że razem z synem Wiktorem jadą dużym Fiatem tuż za nami. To taka podwójna gwarancja, myślę sobie. Nikt nie jest pozostawiony samemu sobie. Mamy stały kontakt przez CB-radio.

Już po pierwszych kilometrach rozwijają się dyskusje na 19 kanale przeznaczonym dla kierowców. Bardzo aktywny jest Czosnek [Marcin Jaworski – przyp. red.]. Rozmowy mają luźny charakter, ale padają też pierwsze komunikaty. Dojeżdżamy do skrzyżowania w Człuchowie. Pierwsze skrzyowanie rozdziela nasz peleton. – Leszku, stoimy na światłach – słychać głos kogoś z tyłu. – Zrozumiałem, zwalniamy i czekamy na krajówce – reaguje prowadzący kolumnę. Po chwili znowu jesteśmy razem.

Tymczasem kiedy do najbliższego postoju przed Poznaniem mamy jeszcze ponad 150 km, już zaczynam odczuwać pierwsze bóle. Przypominam sobie o całym układzie kostnym. Lędźwiowy odcinek kręgosłupa sygnalizuje, że jestem za duży na tak małe auto. Tłumaczę mu, że to właśnie element naszej przygody. Ale nie daje się przekonać – boli. W końcu słyszę zbawienny głos w CB. Ktoś prosi o przerwę na toaletę. Zajeżdżamy na najbliższą stację. Nie mogę wysiąść. Muszę po prostu wypaść z auta. Ale szkoda czasu na dłuższą przerwę. Liczę szybko, ile przejechałem km i ile wlałem paliwa. Okazuje się, że Trabant pali jedyne 5,6 l/100 km. Rok temu zużywał 3 l więcej. Zadowolony zapominam nawet o braku klimatyzacji. Uchylamy lekko szyby. Jednak Iwona co chwilę zwraca mi uwagę, że mam trochę przymknąć, bo wieje na Ulkę. Gdy tylko odwraca się, ponownie uchylam szybę nieco niżej, za chwilę znowu słyszę: „Przymknij okno”. Tak mija nam większość dystansu.

W końcu dojeżdżamy w okolice Poznania. Czas na przerwę śniadaniową. W zajeździe dominuje jajecznica. Obcy dopytują, gdzie jedziemy i fotografują się. Muszę być uczciwy. Najczęściej pozują przy błękitnym Citroenie 2CV Franka [T. Franciszkiewicza – przyp. red.]. Ale w końcu i moja próżność zostaje połaskotana. Ktoś pstryka się również przy moim Trabim. Większość długiego, bo liczącego 420 km etapu, mamy za sobą.

Ruszamy, planując jeszcze jedną pauzę na tankowanie w okolicy Leszna. Po chwili ekspresówka zamienia się w plac budowy. Ruch puszczają wahadłowo, powstają korki. Znowu jesteśmy porozdzielani. Na szczęście słyszymy się. Z czasem prawie udaje nam się połączyć w jedną kolumnę. Ale spotykamy pierwszego niekulturalnego kierowcę ciężarówki. Najzwyczajniej w świecie nam przeszkadza. Niektóre jego manewry wydają się wręcz niebezpieczne. Nie ma co ryzykować. Rezygnuję z wyprzedzania. Ktoś w końcu namawia tych z przodu, aby zjechali na bok i puścili ciężarówkę z luźnymi burtami do przodu. Tymczasem stacji paliw jak nie było, tak nie ma. No i Krystkowi [Krystianowi Szopińskiemu – przyp. red.] zabrakło paliwa. Patryk Sypion jedzie do niego w sukurs z 20-litrowym kanistrem. Czekamy na nich w okolicach Rawicza. Szybko dojeżdżają i dowiadujemy się, że Krystka Polonez zużywa wyjątkowo dużo paliwa. Ilu znawców, tyle pada diagnoz. A tymczasem towarzystwo to przecież samochodziarze! Najczęściej słychać, że winna jest pompa paliwa lub sonda lambda. Ruszamy z myślą, że we Wrocławiu naprawimy biało-czerwonego „Chopina”. Na szczęście na przedmieściach stolicy Dolnego Śląska słyszymy, że Polonez już pracuje normalnie.

Zwiększający się ruch, zmiana pasów i czerwone światła ponownie rozrywają nasz peleton. Przed sobą widzę tylko Franka, za mną jedzie Krystek. Reszty nie widać. Nagle serce staje w miejscu. Widzę, że Franek niebezpiecznie przeciska się w pobliże dwóch tramwajów, a mnie zatrzymują czerwone światła. Odnoszę wrażenie, jakby wjechał między wagony. Oby tam się nic nie stało… Ruszamy. Na szczęście przy torach nie widać śladów kraksy. – Jakoś się tam przecisnąłem – śmieje się Franek, nadając z CB. W końcu doganiam Citroena i docieramy do celu.

Po odświeżeniu się namawiam rodzinę na spacer po mieście. – Za gorąco – odpowiadają dziewczyny. No ale nie po to przyjechaliśmy tyle Trabim, żeby leżeć w hotelu. Przypominam sobie, że we Wrocku stoją kilkudziesięciocentymetrowe krasnale. Każdy inny. Można je znaleźć niemal na wszystkich przecznicach, a w okolicy rynku jest ich wiele. Ula daje się namówić. Po chwili wychodzimy na rynek. Ale tutaj pięknie! Nie wiadomo, jaki obrać kierunek. Podziwianie architektury przegrywa jednak ze słońcem. Iwona namawia do odwiedzenia Ogrodu Japońskiego. Tam jest wielka fontanna z pokazami dźwięku i światła. Przypomina nam się nasza bytowska z dnia jej otwarcia, której później już nigdy nie uruchomiono z takim efektem, bo podobno komuś w sąsiedztwie to przeszkadza… W pobliżu stoi efektowna sportowa Hala Stulecia, przed którą robię foto mojego Trabiego. Wracamy do hotelu.

Rano w piątek przypominają nam o koronawirusowym rygorze. Na śniadaniu meldujemy się w maseczkach. Szwedzki stół obsługują pracownicy restauracji. Nawet kawy nie możemy zrobić sami. Wszyscy mamy jednakowe rajdowe koszulki. Widać, że jesteśmy grupą. Obmyślamy plan wolnego dnia. Mamy cały piątek na Wrocław. W końcu Daniel Żyźniewski zachęca nas do odwiedzin muzeum motoryzacyjnego na zamku Topacz pod Wrocławiem. Proponuję, abyśmy zatoczyli koło, zajeżdżając pod wrocławski stadion. Udajemy się zatem pod obiekt budowany na Euro 2012. To czas na małą sesję zdjęciową. Okazuje się, że jesteśmy tam nielegalnie. – Jak tu wjechaliście? – pyta ochroniarz. Udaję zaskoczonego, wyjaśniając nasze intencje. Po chwili podchodzi do nas pracownica działu PR stadionu i widząc nasze auta, wykonuje kilka zdjęć. Te automatycznie pojawiają się na facebookowym profilu obiektu sportowego.
Stadion zaliczony, ruszamy do muzeum. Jest gorąco. Nie pomaga nawet jazda z otwartymi szybami na autostradzie A4. Powietrze stoi w miejscu. Za nami jedzie Piotr Szlachetka w swoim lśniącym Polonezie. Przez CB proponuje zimnego red bulla. Myślałem, że żartuje, a tymczasem po mojej prawej stronie w czasie jazdy podaje napój Iwonie przez okno! Nikt nie widzi, mandatu nie ma.

Dojeżdżamy do zamku Topacz w Ślęży. Obiekty przypominają kompleks pałacowy. Jeden z budynków gospodarczych przeznaczono na małe muzeum. Przy wejściu witają nas Syrenki, dalej stoją inne ciekawe okazy. Imponujący prywatny zbiór pojazdów różnej maści jest dobrym przedsmakiem tego, co nas czeka w kolejnych dniach. Po powrocie do centrum Wrocławia jedni decydują się na piesze zwiedzanie, inni korzystają z transportu meleksem. Widoki starego miasta z Ostrowem Tumskim wynagradzają zmęczenie. Spijamy litry wody i idziemy dalej. Garściami czerpiemy z chwili. Co rusz zerkamy do smartfonów, patrząc na zdjęcia zamieszczane na Facebooku przez innych uczestników wyprawy. Najwięcej fotek umieszczają Asia i Marcin Cichoszowie. Widać, że się świetnie bawią. Wszyscy jesteśmy zgodni, że Wrocław jest piękny. Nieprzypadkowo coraz częściej mówi się, że to najładniejsze miasto w Polsce. Tak, tak, przebija nawet siedzibę królów – Kraków. Trochę przypomina Drezno, które odwiedziliśmy w pierwszym Rajdzie Dan-Car. Trudne do ogarnięcia w jedną dobę zachęca do ponownych odwiedzin.

cdn >>

Bogdan Adamczyk

CZYTAJ TAKŻE DRUGĄ CZĘŚĆ: